Wakacje w Beskidzie Małym

Wrzesień za pasem, urlop i wakacje pozostają pięknym wspomnieniem. Tak się w naszym życiu składało, że rodzinnie zawsze wybieraliśmy północ Polski jako kierunek naszych wakacyjnych destynacji. Na urlop czekam zawsze z utęsknieniem i zawsze wybieram opcje, które pozwolą mi naładować baterie na kolejne jesienno-zimowe miesiące. Musi odpocząć ciało, ale przede wszystkim głowa. No i to ostatnie okazje by spędzać czas we czwórkę, bo dzieci już dorosłe, więc nie jest łatwo znaleźć wspólny wolny termin. W tym roku, po wielu rozmowach postanowiliśmy pojechać na południe. Pozostało pytanie: gdzie dokładnie?

Zaczęłam szukać miejsca, które możemy wynająć. Warunki mam następujące:

  • musi być w naszym budżecie (który nigdy nie jest wysoki),

  • musimy mieć samodzielną przestrzeń, by czuć się swobodnie,

  • musi być to ustronne, ale piękne miejsce (przeglądam więc bardzo starannie zdjęcia miejsc do których chcę jechać),

  • musi być przyjazne dla zwierząt, bo wszędzie jeździmy z naszym czworonogiem.




Przeglądając wyszukiwarki noclegów, po wybraniu terminów i zastosowaniu odpowiednich filtrów, natrafiłam na położoną w miejscowości Ślemień Chatę Drewnianą Stefanówkę. 

Po rozmowie telefonicznej z właścicielką miejsca wiedziałam już, że na szlaki w Beskidzie Małym można spokojnie zabierać psa. Ustaliłyśmy też zasady, na jakich pies może z nami przyjechać. Są one słuszne i oczywiste, dlatego z naszej strony w tej kwestii nie było problemu (sprzątać po psie, nie zostawiać go samego w domu, w sytuacji gdy czworonóg śpi z właścicielami w łóżku zabieramy własną pościel). Jasne i klarowne zasady były dla mnie oczywiste i w zupełności się z nimi zgadzam. Polecam zawsze kontakt z właścicielem, żeby później nie było żadnych nieporozumień.


Nigdy wcześniej w tych okolicach nie byłam, tylko w Żywcu, ponad 20 lat temu przejazdem, więc nawet się ucieszyłam z tego wyboru. Oczywiście martwiło mnie jak dam sobie radę, jako kierowca z takim dystansem, ale… Raz się żyje!


Cała drogę, czyli przez całą Polskę lało, ale choć pogoda nie sprzyjała trasę pokonaliśmy szybko (z Torunia do Ślemienia z przerwami na obiad i toaletę około 6 godzin). W zasadzie przez cały czas jechaliśmy autostradą a później S-ką, dopiero w okolicach Żywca pojawiły się lokalne, trochę kręte drogi, ale za to widoki były coraz bardziej urokliwe.


Zanim dojechaliśmy na miejsce zakwaterowania udaliśmy się w Ślemieniu, by zrobić podstawowe zakupy. Okazało się, że w samej miejscowości, jak i w okolicznych wioskach nie ma problemów z zaopatrzeniem, bo na wyciągnięcie ręki są wszystkie podstawowe dyskonty, a także całkiem sporo lokalnych małych sklepów spożywczych. Infrastruktura świetna, o wiele lepsza niż w nadmorskich Rowach, gdzie kiedyś spędzaliśmy wakacje. Tam do lekarza musieliśmy jechać kilkanaście kilometrów, a o mechaniku samochodowym w okolicy można było tylko pomarzyć. W naszej górskiej okolicy, w razie potrzeby można by było skorzystać z każdej fachowej pomocy.


Sama Chata Stefanówka, przyjemne i czyściutkie miejsce, w którym wszystko co potrzebne jest, jednak dość malutka, więc na leniwe wakacje, w przypadku gorszej pogody nie byłaby dla mnie najlepszym rozwiązaniem. Choć usytułowana na końcu wsi nie można tu mówić o odludziu jakiego zawsze szukam. Gospodarze dbają o estetykę miejsca, widać to w detalach, które mają stworzyć sielską atmosferę, Pani Iza zawsze uśmiechnięta i pomocna, widać, że jest bardzo jej na tym miejscu zależy. Na terenie, znajduje się też spora wiata, w której można pograć w piłkarzyki, ping-ponga, grillować, czy po prostu odpocząć, poczytać książkę. Można się też pomoczyć w małym basenie i pogapić się na góry, a to chyba było najpiękniejsze. Na szczęście pogoda sprzyjała aktywnemu wypoczynkowi, więc mogliśmy wyruszyć na szlaki. Do każdego miejsca musieliśmy jednak dojechać samochodem.



Właścicielka obiektu, Iza, poleciła nam kilka tras i wzięliśmy pod uwagę jej sugestie. Zaczęliśmy do góry Kiczery (827 m n.p.m.). Podjechaliśmy do Międzybrodzia Żywieckiego, skąd najpierw zielonym a potem czerwonym szlakiem doszliśmy na szczyt. Szło się pięknie bo w lesie, więc nie doskwierał nam skwar. Podejście nie było trudne, choć moja kondycja wymaga poprawy. Rodzina niczym stado kozic gnała do przodu, ja lekko z tyłu, ale dałam radę. Najszczęśliwszy był pies. Przed samym szczytem ukazały się piękne polany, z których podziwialiśmy widoki, w tym wyłaniające się pięknie Jezioro Żywieckie. Na szlaku nie spotkaliśmy nikogo. Kilka rodzinnych grup dopiero na samym szczycie. Tam można było odetchnąć i rozkoszować się widokami.


Z Kiczery postanowiliśmy dojść na Górę Żar (761 m n.p.m), góra jest naprawdę blisko i przejście ze szczytu na szczyt jest bardzo łagodne. Po drodze mamy widok na elektrownię szczytowo-pompową na Górze Żar, która akurat jest w trakcie remontu, więc zamiast wody w zbiorniku znajdują się pracujące maszyny. Sam Szczyt jest punktem bardziej turystycznym, choć sporo tam ludzi to daleko mu na szczęście do tłumów jakie widzimy na zdjęciach z zatłoczonych w sezonie Tatr. Można kupić sobie lody, zjeść co nieco w punktach gastronomicznych, kupić pamiątkę i popatrzeć, jak startują paralotnie.



Na górę Żar można wjechać kolejką, zimą również wyciągiem narciarskim, bo zimą można tam zjechać na nartach. Widoki piękne, jednak sama góra mnie rozczarowała, podobnie jak zejście z niej czarnym szlakiem, wzdłuż kolejki. Wolę jednak trasy leśne. Na pocieszenie i zakończenie naszej wędrówki podjechaliśmy do polecanej przez właścicielkę Stefanówki Stanicy, gdzie zjedliśmy po rybce, zupie i smażonym serze z frytkami. Posileni wróciliśmy do miejsca zakwaterowania.


Wypad na Żar i Kiczerę można, a nawet trzeba potraktować jako pakiet, więc jeśli chcesz zobaczyć jedno od razu przejdź na drugie miejsce.




Kolejny dzień był poświęcony zdobyciu Leskowca (922 m n.p.m.). Wchodzenie zaczęliśmy w Targoszowie. Wchodziło się pięknie, cała trasa prowadziła przez las, ścieżki kamieniste, ale podejście nie było bardzo strome, więc i tym razem, wolniej niż reszta ale z sukcesem zakończyłam trasę. No i warto było, bo to bardzo ładna trasa, choć widok z samego szczytu nie zachwycał tak, jak poprzednie. Dla mnie atrakcją była wizyta w oddalonym kilka chwil od szczytu, pięknie położonego schroniska i dalej kolejnego szczytu Groń Jana Pawła II (890 m n.p.m.). 




Klimaty schroniskowe bardzo lubię, czuję trochę podróż w czasie, bo w takich miejscach czas się zatrzymuje. Ciekawa jest zresztą historia tego schroniska, o której możecie poczytać w Internecie. 



W schronisku znów się posililiśmy (kwaśnica, żurek, smażony oscypek) i spokojnym krokiem wróciliśmy malowniczą drogą do samochodu. Jedyne co mnie rozczarowało, bo generalnie bardzo mnie irytuje to plastikowe naczynia jednorazowe. W takich miejscach nie wypada proszę Państwa!


Ostatni szczyt to Czupel - najwyższy szczyt w Beskidzie Małym (934 m n.p.m.) Jest to jeden z 14 szczytów poniżej 1000 m n.p.m. należących do Korony Gór Polski. Na szlak wchodziliśmy od Przełęczy Przegibek, gdzie na dużym darmowym parkingu można zostawić samochód. I od razu niebieskim szklakiem pod górkę. Wejście nie jest strome, ale stąpamy po kamieniach, dlatego warto mieć buty, które usztywniają kostkę. Korona Gór sprawia, że szczyt jest bardziej niż inne popularny, jednak mimo to ilość turystów na szlaku absolutnie nie przeszkadzała w delektowaniu się trasą. Szlak pokonywały (podobnie jak na poprzednich), rodziny z małymi dziećmi, ludzie z psami, osoby starsze. Niektórzy wspomagali się kijkami, ale i bez nich wejście nie stanowi problemu. Sam szczyt nie zapewni nam pięknych widoków, ale po drodze mijacie i możecie się zatrzymać przy schronisku na Magurce (piękne, wyremontowane, z dużą ilością miejsc do jedzenia na zewnątrz).


Był to nasz ostatni szczyt, ale nie ostatnie miejsce, na które się skusiliśmy. W Ślemieniu, gdzie nocowaliśmy, znajduje się Żywiecki Park Etnograficzny, który zostawiliśmy sobie na deser.



Na sześciu hektarach parku znajdują się:  budynek szkoły z 1900 r., XIX-wieczny spichlerz, zagroda chłopska z domem mieszkalnym z 1895 r., kuźnia z początku XX w., chałupa bogatego chłopa z 1911 r., dom z 1901 r., w stylu wołoskim, "chałupa zielarki",  chata z unikatowymi detalami snycerskimi wykonanymi w stylu alpejsko-tyrolskim, małomiasteczkowa apteka, tartak o napędzie wodnym. Bardzo urokliwe miejsce, więc pospacerowaliśmy, posiedzieliśmy na ławeczkach, popatrzyliśmy znowu na widoki, a najbardziej zachwycony był nasz pies, który pierwszy wchodził do każdego budynku, z zainteresowaniem obwąchiwał każdy kąt. taki etno-pies.


Był to krótki, ale bardzo intensywny wakacyjny wypad. Może jeszcze kiedyś uda nam się rodzinnie wyjechać na południe Będziemy szukać bardziej odludnych miejsc i bardziej kameralnego, samodzielnego miejsca noclegowego. Bo lubię przebywać w miejscach, w których mogę się poczuć jak w domu. W tym przypadku czułam się zbyt mocno jak gość. Ale to już są moje, może dziwaczne wymagania? Na szczęście pogoda dopisała i najważniejsze były wędrówki oraz widoki. A potem pojechaliśmy w końcu do lasu, do puszczy...

Komentarze

Bądź na bieżąco

Popularne posty