Weekend na kulinarnym wypasie
Wieś może się niektórym
kojarzyć z nudą, ciszą i powolnym tykaniem zegara. Moja wieś od czasu do czasu
tak dudni życiem, że trudno się połapać, w którym aktualnie miejscu się
znajduję, czy czasem nie trzeba już zmienić położenia.
Oczywiście troszkę przesadzam,
ale tej przesady nie ma aż tak wiele. Przykładem może być ostatni weekend. Było
w czym wybierać, choć ja wyboru nie miałam. Wynikało to po pierwsze z mojego
zaangażowania w jeden z projektów oraz zaciekawienia czymś nowym, obiecująco
brzmiącym.
Unia Europejska
rozpieszcza jeszcze lokalnych działaczy, przyznając środki na organizację
imprez promujących lokalne dziedzictwo. Tak też się stało, w przypadku otwarcia
Mennonickiego Szlaku Kulinarnego. W Nadwiślańskiej Chacie w Luszkowie państwo
Brzykcy otworzyli swoje progi dla smakoszy, chcących poznać smaki kuchni
mennonickiej. Miło jest odwiedzać miejsca piękne, kameralne, miło spotykać
znajomych wytwórców. Było tak też w Luszkowie. Jagnięcina, gęsina Piotra
Lenarta, Sery Janusza i Barbary Adamczyków z Kosowa, szarlotka Topolanek,
półgęski i pasztety Renaty Osojcy. I
wiele więcej, ale...
Wszystko znane doskonale.
Mimo, że kuchnia nieznana. Wydaje mi się, że czegoś jednak na tym pięknym
miejscu brakowało, by uwypuklić kulinarny charakter wydarzenia. Za mało
gotowania, za dużo polityki. Może jestem zbyt drażliwa, może zbyt
rozpieszczona, nie wiem. Na kulinarnych imprezach nie wystarczy postawić
stragany. Kulinarna impreza nie może być jedynie jarmarkiem, kopią innych
jarmarków. Na imprezie, na której promuje się kulinaria musi się dziać. Nie może być gastronomii statycznej. Musi być
ruch, smak i aromat. W Luszkowie trochę mi tego zabrakło. Nie wiem czy zachęcił
mnie ten szlak. Ale nie chcę pisać recenzji, być zbyt krytyczna. Poczekam na
kolejne edycje imprezy oraz na zdarzenia i smaki jakie znajdę na wspomnianym
szlaku. Moja rada, z całą sympatią i wiarą w powodzenie przedsięwzięcia: mniej
polityki, więcej kuchni.
Na innym szlaku „Tradycji
i Smaku”, tuż za progiem smakowałam o wiele więcej. Podczas Pikniku w Stuletnim
Sadzie w Topolinku działo się kulinarnie sporo, smacznie i ciekawie. Była to
trzecia edycja wydarzenia i widać gołym okiem, że impreza z roku na rok się
rozkręca, rozrasta. A ja znów rozsmakowałam się w kilku produktach. Rok temu
uwiódł mnie smalec bez smalcu, który na konkurs kulinarny zgłosiło KGW
Topolanki. W tym roku zjadłam fantastyczną maślaną szarlotkę z ciastem niezwykle
kruchym i faktycznie maślanym. Można powiedzieć - szarlotka marzenie. Miałam też
szczęście zasiąść w jury i oceniać przetwory z jabłek i potrawy mięsne z
jabłkiem. Bo jabłko, jak to w sadzie być powinno, było kulinarnym bohaterem. I
dobrze. Jabłuszko zasmażane do mięs, które przygotowały panie z KGW Gruczno
było dla mnie hitem tegorocznym. Niebanalne, odświeżające, niezamordowane w
obróbce jabłko, które doskonale, jak się okazało w kolejnym konkursie, zgadzało
się z roladkami schabowymi. Koła Gospodyń kolejny raz udowodniły, że są
mistrzyniami doprawiania, przyrządzania soczystych mięs, kruchych szarlotek i
fantazyjnych przetworów. Energią też mogłyby zarażać.
Do tego wszystkiego na
Pikniku odbyły się kulinarne pokazy. Można było zobaczyć jak się robi racuchy z
jabłkami, polędwiczki z jabłkową konfiturą, gęsinę z jabłkiem ze Stuletniego Sadu,
czy wykwintne policzki wołowe podane na pięknym nowoczesnym talerzu w
towarzystwie jabłek i nasturcji. Tradycja, nowoczesność, doświadczenie i powiew
młodości. To wszystko w dobrym stylu, wszystko ze smakiem.
Jak dobrze, że sezon na
jabłka dopiero się rozkręca. Jak pokazały gospodynie z KGW, szefowie kuchni, a
także okoliczna młodzież, biorąca udział w kulinarnych zawodach, jabłko smakuje
świetnie. I to pod wieloma postaciami.
Jedyne, co trochę
zastanawia, to fakt, że mało kto pokusił się o podanie smaku zakorzenionego w
tradycji, czy to lokalnej czy rodzinnej. Wywiad dowodził raczej inspiracji Internetami.
A że Internety to też
poniekąd ja, to może ktoś się zainteresuje czy zainspiruje starodawnym przepisem,
który gdzieś tam znalazłam… A ponieważ upały się w tym wrześniu pięknie
rozkręcają, przygotowałam przepis na coś orzeźwiającego do picia.
Upominek
dla matek i gospodyń, 1896 r.
Jabłecznik. Wziąć kwaskowatych
jabłek, można nawet leśnych, 50 funtów, pokrajać je na kawałki i wsypać w
beczułkę, najlepiej kupioną od kupca po winie. Wlać na to 25 kwart wody
rzecznej lub źródlanej, włożyć 10 funtów miodu lub cukru, postawić beczułkę w
piwnicy, przykryć płótnemi zostawić na 3 do 4 tygodni, aby się
przefermentowało. Potem zlać ten sok w inną beczułkę, a na pozostałe jabłka
nalać taką samą ilość wody i dołożyć tyleż, co wpierw, cukru. Gdy
przefermentuje się, jak poprzednio, odlać go i po raz trzeci jabłka świeżą wodą
nalać. Następnie wszystkie trzy ilości otrzymanego w ten sposób jabłecznika zlać
w jedną większą beczułkę, aby była pełną, bo inaczej pleśnieje, i zostawić w
spokoju na jakie 6 miesięcy. Poczem można ściągnąć jabłecznik w butelki i
zakorkować, a w miarę potrzeby używać go do picia. Jeżeli piwnica zimna, to
jabłecznik może zostać w beczułce dłużej, niż sześć miesięcy, bo wtedy wolniej
fermentuje.
Smacznego Moi Mili!
Komentarze
Prześlij komentarz