Szczęśliwa kura domowa i makaron babuni
Końcówka
stycznia. Dzień Babci i Dzień Dziadka. Dzieci rysują laurki, dzwonią, życzą
zdrowia, szczęścia i pomyślności. Cieszę się, że mają Dziadków w komplecie. To
niezwykły dar i wielkie szczęście. Ja znałam tylko rodziców mojej mamy, rodzice
taty odeszli do nieba zanim się urodziłam, choć opowieści o nich tak często
towarzyszyły rodzinnym wieczorom, że mam wrażenie jakbym znała ich doskonale.
Ale to z Babcią Zosią i Dziadziusiem Antonim spędzałam realny czas. Najpierw
wczesne dzieciństwo, do trzeciego roku życia, potem wszystkie weekendy, ferie i
wakacje, nie wspominając o świętach. To był dla mnie czas święty.
Dziadkowie,
jak to bywa byli niezwykli. Dziadek srogi i wymagający, ale kochany i bardzo
mądry. Babcia była prawdziwym aniołem, który opowiadał bajki jak nikt inny.
Niezwykle elegancka, co wieczór zakładała na włosy wałki, a potem rano cieszyła
się swymi gołębimi lokami. I przy tym zawsze pachnąca. Uwielbiała perfumy i
kremy… Dziadkowie, moje Anioły… Patrzą na mnie i pewnie się uśmiechają, bo są w
końcu razem, a tak bardzo się kochali…
Moje
dzieciństwo o u Babci na prowincji pamiętam bardzo dobrze. Zwłaszcza zimy,
kiedy w piecu płonął ogień, a piekarniku piekły się jabłka z sadu. Babcia
uwielbiała jabłka, zwłaszcza kosztele. Oglądałyśmy razem seriale i razem
przegryzałyśmy pokrojone w ćwiartki owoce.
Zastanawiam
się jaka potrawa kojarzy mi się szczególnie z Babcią i czasem jaki u niej
spędzałam. Wydaj mi się, że najbardziej pamiętam niedzielne obiady, bo wtedy
przyjeżdżali rodzice, ciocia z wujkiem. Wszyscy siedzieliśmy przy okrągłym
stole. Niby taka prosta sytuacja, ale bardzo ważna, prawda?
A
jak niedzielny obiad to obowiązkowo rosół. A jak rosół to makaron. Babcia
robiła makaron sama. Pamiętam stolnicę, wbijane jajka, wałek, i zawody, by
pokrojony makaron był jak najbardziej cienki. Czy ktoś jeszcze robi makaron
sam? Ale tak co niedzielę? Przyznać się?
Pamiętam
rewolucję, Babcia dostała maszynkę do makaronu. Ciasto nadal robiła sama, a
pokrojone paski przepuszczała już przez maszynkę. Makaron wychodził wówczas
idealny, równy, bez zarzutu. Ręce się już nie męczyły.
Przygotowanie
makaronu miało jeszcze jedno wspaniałe oblicze. Babcia zostawiała dla nas
wnuków kawałki ciasta, które kładła na rozgrzanych fajerkach. Nie pamiętam jak
nazywała te podpłomyki, ale pamiętam ich smak i zapach lekko przypalonej mąki.
Proste, a jakie magiczne.
Ponieważ
w mojej kuchni stoi i działa taka kuchenka opalana drewnem, nie mogę oprzeć się
pokusie przygotowania owych placuszków z makaronowego ciasta. A ponieważ dziś
niedziela, to będzie rosół. Z makaronem Babuni oczywiście. Tradycyjnie, bez
żadnych maszynek do makaronu. Makaron przedrewolucyjny. Zatem do dzieła!
Potrzebujemy następujących składników:
mąkę, jajka, wodę, sól. Proporcje w zależności od ilości makaronu.
Ja robiąc makaron po raz pierwszy w życiu nie wiedziałam czy i jak wyjdzie. Użyłam więc tylko szklankę mąki, jedno jajo i wody tyle, by wyrabiane ciasto nabrało odpowiedniej konsystencji.
Mąkę przesiewamy na stolnicę, robimy górkę, w której wydrążamy dziurkę, w którą wbijamy jaja. Następnie, używając metody, którą pamiętam z dzieciństwa, używając dużego noża łączyłam jajko z mąką, potem dolewałam odrobinę wody i zagniotłam ciasto ręką.
Wyrobiona kulę, która nie przykleja się już do rąk, ani do stolnicy podzieliłam na mniejsze części, każdą cieniuteńko rozwałkowałam, podzieliłam na paski, popruszone mąką złożyłam razem i pokroiłam. Starałam się cieniutko, ale to wcale nie było takie łatwe. Myślę, że to tylko kwestia wprawy i następne porcje, które wyjdą spod moich rąk będą bliższe ideału.
Kiedy już całe ciasto zostało pokrojone popruszyłam je jeszcze raz
mąką i kilka razy nad stolnicą podrzucałam je delikatnie, by się upewnić, że
nie są posklejane.
Partiami wrzucałam do wrzącej lekko osolonej wody, by po kilku minutach odcedzić. W smaku bardzo przyzwoity, zniknął w mgnieniu oka, razem z rosołem.
Rosół na niedzielnym stole podawany był zawsze w wazie. Był
klarowny, bo gotował się kilka godzin na małym ogniu. Nie trzeba było dodawać
żadnych ulepszaczy smaku, pod ręką był przecież zawsze lubczyk. Oczywiście
prawdziwy rosół powinien być ugotowany na kurze, a jaja do makaronu też
koniecznie od szczęśliwych kur. Ja mam na szczęście sąsiadkę, która takie jaja
mi dostarcza, więc wszelkie jajeczne eksperymenty kulinarne opieram na takich
właśnie wiejskich składnikach.
I w ten sposób pokazałam dzieciom i mężowi, że są na Prowincji nie tylko szczęśliwe kury, co znoszą szczęśliwe jajka. Na Prowincji proszę Państwa żyją też szczęśliwe kury domowe.
Komentarze
Prześlij komentarz