Prowincja i smaki dzieciństwa
Wyprowadziłam
się z miasta na Prowincję. To już wiemy. Skusiły mnie smaki, bogactwo
nieznanych produktów, wyśmienite historie kuchenne… Początkowo była to podróż w
nieznane, a dziś mówiąc i pisząc o tym co tutaj - piszę jak o „swoim”. Zaczęłam się z tym
prowincjonalnym „czymś” utożsamiać. Zachłysnęłam się wyjątkowością owych
krętych festiwalowych ścieżek. „Moja Prowincja, moje podróże, odkrycia
kulinarne” – powtarzałam jak mantrę i oswajałam tą rzeczywistość ciesząc się
każdym jej kęsem.
Ale
o czymś ważnym zapomniałam. Uświadomiłam to sobie w ubiegły weekend.
Wróciłam
na chwilę do rodzinnego miasteczka. Rozmawiałam o tamtejszych smakach ze
wspaniałymi kobietkami. I takiego sobie apetytu narobiłam na moje ulubione
smaki dzieciństwa, na to, co gdzieś – nie wiadomo dlaczego i kiedy - wyparłam.
Trochę zaniedbałam tą moją prywatną Prowincję, z której kiedyś tak chętnie
uciekłam. A przecież tyle tam smaków, fascynujących, prostych, moich…
Choćby
takie dziady. Przecież je uwielbiam… A jadłam je ostatnio może z dziesięć lat
temu.
Zapętliłam
się na tej nowej prowincji zapominając o tym skąd wyjechałam. I głośno
powiedziałam moim rozmówczyniom, że na północy jednak mi czegoś brakuje:
kaszanki gryczanej, klusek na łachu i dziadów właśnie…
A
robi się je niezwykle prosto:
Ugotowane
gorące ziemniaki zasypujesz mąką (proporcje „na oko”), ugniatasz szybko i
zwinnie, by się mąka zaparzyła (stąd też inna nazwa – „prażoki”), potem
formujesz łyżką kluseczki, kładziesz na talerz, dodajesz uprażonej cebulki lub
boczku i gotowe. Proste i niebywale smaczne!
Pewnie
już nie wrócę na stałe do mojego miasteczka (wiem, wiem – nigdy nie mów „nigdy”),
ale o tych smakach nigdy nie zapomnę i myślę, że teraz muszę i te pielęgnować w
sobie. W myśl zasady, którą powtarza mi mój mąż: tam dom twój, gdzie serce twoje
– myślę, że dziady, gziki i inne przysmaki będą mi o tym teraz częściej
przypominać.
Ps.
Dziękuję Annie L., prowokatorce tej podróży.
Komentarze
Prześlij komentarz