Nikt nie puka do drzwi…
Jak to na prowincji, z życiem towarzyskim bywa różnie. Nie narzekam na brak atrakcji, tym bardziej, że jest ich sporo, a większość wizyt jest zaplanowana – wynika to z odległości, jaką mają do pokonania potencjalni goście. Piszę większość, bowiem zdarzają się, co prawda rzadko, wizyty szczególne.
Na ten przykład listonosz...
Na ten przykład listonosz...
Zazwyczaj nawet nie wysiada z samochodu, trąbi i to wystarczy. Adresat pędzi zdyszany po przesyłkę. Ja, niestety, nie zawsze słyszę. Wówczas listonosz wchodzi do domu bez pukania, wchodzi jak do siebie. A co, jakbym chciała pobiegać po domu nago? Hmmm, akurat na listonoszu nie zrobiłoby to wrażenia – to wiem. Chwilę po listonoszu znowu ktoś mi łazi po chałupie… Biegnę, bo nie wiem czy to koty się gonią po korytarzu czy może złodziej?
- Liczniki spisuję – mówi do mnie człowiek na korytarzu. No tak. Ani dzień dobry, ani nic. On też nie puka. Dziwny zwyczaj. Inny zwyczaj – mówiąc poprawnie. Mówię mu: dobrze. I zamykam drzwi za inkasentem – tym razem na klucz.
Dzień odwiedzin zakończyła sąsiadka, która już wie, że żebyśmy zareagowali trzeba zapukać w szybę – przyniosła świeże ryby. Cudownie. Wcześniej zostawiała ryby w wiadrze przed drzwiami. Po prostu.
Co za dzień, tylu gości, a ja ani ciastka, ani kawy nie zaproponowałam. Zaskoczyli mnie wszyscy troje. Pozostały po nich trzy pewniaki:
1. przyszedł oczekiwany od dawna list (bo z tą pocztą to nie jest takie oczywiste, że nas znajdzie),
2. nie napawa mnie optymizmem wizja nadciągającego rachunku za prąd (zważywszy, że upiekłam w okresie świątecznym więcej ciast niż przez cały rok),
3. ryby na jutrzejszy obiad, no i wiem, że przygotuje go mąż (nie potrafię obierać i preparować ryb – niestety).
A jutro… jutro też będzie dzień.
Komentarze
Prześlij komentarz