Spełniona kobieta smaży powidła
Tegoroczne
lato jest wyjątkowo gorące. Upały dają się we znaki ludziom, zwierzętom i
roślinom. Po wyjątkowo ciepłej wiośnie, przy łaskawych „zimnych ogrodnikach”,
drzewa uginają się od owoców. Taki płodny rok, można powiedzieć: klęska
urodzaju. Stare drzewa nie dają rady, osłabione gałęzie nie wytrzymują ciężaru
owoców.
W
moim mieszczańskim ogródeczku rosną dwie stare śliwy. Już wczesną wiosną wszystko
wskazywało na to, że owoców będzie sporo. Śliwki kwitły pięknie, były niezwykłą
ozdobą naszego miejskiego ogrodu. Ilość owoców niestety sprawiła, że kilka
gałęzi pod ciężarem się ułamało. Co ciekawe, pomimo braku jakichkolwiek
oprysków, owoce nie są robaczywe. Owoców nie brakuje, dzielimy się z sąsiadką i
obie mamy już imponująco zapełnione spiżarnie. Wychodzę za dom, patrzę na całe
to dobro, czuję się wspaniale.
Po
powrocie z wakacji czekały na mnie fioletowe, soczyste i słodkie owoce, część
zdążyła już spaść z drzewa. Niestety większość z śliwek, które spadły nie
nadawały się do przerobienia. By straty były jak najmniejsze owoce trzeba
zerwać. Już kilka razy stałam na drabinie, napełniałam wielkie miski owocami.
Nie powiedziałam przy tym jeszcze ostatniego zdania.
Cóż
można zrobić z takiej ilości śliwek? Oczywiście powidła.
Z
powidłami kojarzy mi się mój pierwszy wyjazd na plenerowy festyn z produktami
tradycyjnymi – Święto Śliwki do Strzelec Dolnych pod Bydgoszczą. Potem
wielokrotnie brałam udział w smażeniu powideł w Grucznie. Wielki miedziany
kocioł wypełniony węgierkami stawiany nad żywym ogniem robi wrażenie. Coroczne
smażenie powideł trwało po kilka godzin, mieszanie drewnianym bocianem, chodzenie
wokół kotła i oczekiwanie, aż powidła będą gotowe… a potem degustacja ze
świeżym chlebem… Pycha!
W
środku miasta ogniska nie rozpalę, powidła robię zatem na kuchni gazowej.
Rytuał podobny, choć na mniejszą skalę. Nie jest to trudne, wymaga jednak wiele
uwagi i czujności.
Umyte,
pozbawione pestek śliwki wkładam do największego garnka. Wypełniam go po brzegi
i włączam najmniejszy ogień. Ważne, by garnek miał grube dno i dużą powierzchnię
parowania.
Moje
śliwki, bardziej niż węgierki puszczają sok, bardzo dużo soku. Doprowadzenie
ich do konsystencji gęstego smarowidła, jakim są powidła trwa zatem bardzo
długo. Na początku nie robię z nimi nic. Gotują się we własnym soku, jest go
tyle, że nie ma obawy przypalenia. Przy innych gatunkach śliwek pewnie trzeba
od razu być bardzo czujnym.
Kiedy
sok zaczyna się redukować, a z pełnego garnka zostaje pół jego zawartości,
należy zwiększyć czujność. Trwa to zwykle wiele godzin, jednak proces smażenie
domowych powideł można rozłożyć na raty. Najlepiej zająć się tym w dniu wolnym
od pracy i innych obowiązków.
Ja
bardzo lubię ten moment, kiedy śliwki zaczynają przypominać powidła, a w całym
domu pachnie obłędnie. Wówczas mieszamy powidła, by się nie przypaliły. Może to
trwać kolejne godziny, delikatnego muskania, mieszania, głaskania śliwkowej
masy. Kiedy poznać, że powidła są już gotowe? Kiedy masa jest naprawdę gęsta,
nie ma soku, a powidła gęsto odklejają się od drewnianej łyżki.
Najlepiej
by powidła były bez cukru, mają same w sobie dużo słodyczy, i pod koniec
smażenia naturalny cukier się karmelizuje. Jeśli okazuje się, że są zbyt kwaskowate
można dosypać cukru, ale pod sam koniec smażenia. Cukier jest naturalnym
konserwantem, więc można go użyć, choć ostrożnie. Powidła muszą być nieco
wytrawne.
Jeszcze
gorącą gęstą masę przekładam do słoików, zamykam na gorąco, bo wówczas nie
trzeba już pasteryzować.
Oczywiście
tyle godzin cierpliwego oczekiwania na letni smakołyk trzeba sobie jakoś
wynagrodzić. Jak to robię? Smaruję kromkę masłem i ciepłymi jeszcze powidłami.
Zamykam oczy. Uśmiecham się, są doskonałe. Jestem kobietą spełnioną… Prawie
spełnioną, bo najlepsze jeszcze przede mną!
Komentarze
Prześlij komentarz