Sezon ogórkowy
Tylko
ktoś, kto miał to szczęście i widział na własne oczy spiżarnie mojej mamy
zrozumie, dlaczego moje eksperymentowanie i praktykowanie kulinarnych tradycji
to nie lada wyzwanie.
Spiżarnia
wygląda jak delikatesy najwyższej próby. Słoiki ułożone na półkach z największą
starannością, tematycznie, kolorystycznie, estetycznie wszystko się zgadza.
Temu nigdy nie podołam, bo w odróżnieniu od mojej mamy nie jestem pedantką. Nie
wiem czy można się jeszcze nawrócić na pedantyzm… Czas pokaże.
Czas
pokazał przecież, że ja, najmłodsza z latorośli wybrałam życie na wsi i
eksperymentuję w tym świecie dalekim od miejskiego zgiełku, żyjąc trochę
niekonwencjonalnie. Kto był u mnie wie o czym piszę! Kto zna mnie sprzed okresu
prowincjonalnego, a zwłaszcza z okresu przedtoruńskiego wie też, że to dość
znaczna przemiana…
Taka przemiana jak surowego w przetworzone. Jeszcze co prawda nie
ugotowałam się zupełnie w tej wioskowej zupie, ani nie ukisiłam się, ale już nie
jestem taka, jak jeszcze 4 lata temu.
Ale
dość tych osobistych wtrętów. Czas na konkret spiżarniano-kulinarny!
Tak
więc, zamiast kisić się w rustykalnej, powolnej i sennej rzeczywistości
postanowiłam ukisić ogórki. Na mojej wsi bardzo łatwo o dobry materiał do
kiszenia. Okazyjna cena ogórków, chrzan ukopany przez małżonka na łące i koper
oraz marchew od sąsiadki. I jest zabawa!!!
Kiszenie
jako tradycyjna forma konserwowania żywności a przy okazji nadawania
specyficznego smaku produktom i potrawom. Kocham kiszone ogórki. Jako mała
dziewczynka najbardziej lubiłam te przekwaszone, wielkie, z warzywniaka, w
którym pachniało ziemią i prawdziwymi warzywami. Ogórki pani kładła do
woreczka, a ja zanim doszłam do domu połowę zakupu miałam w żołądku. Smak,
aromat, wspomnienie… nie do zapomnienia.
Uwielbiam
też ogórki małosolne, najlepsze takie drugiego albo trzeciego dnia. Do tego
świeży chleb z masłem. Nic więcej…
Rozumiecie???
Cieszę się. A Wy robicie małosolne i kiszone? To nic trudnego, a jaka frajda,
zwłaszcza zimą, kiedy można otworzyć sobie taki słoik i powspominać minione
lato.
Nie
mam złotego środka ani jednolitego przepisu na te przetwory. Zasada jest taka:
na litr wody dwie łyżki soli.
Umyte
ogórki wkładamy do słoika razem z koprem, obranym i pokrojonym chrzanem oraz
czosnkiem. To podstawa. Ale ja na niej nie poprzestaję. Do słoika wkładam też
pokrojoną marchew, gorczycę oraz liście. Mówią ludzie, by dodawać do kiszonych
ogórków liście czarnej porzeczki, winogron, wiśni a nawet dębu. Ja dębu nie mam
poza tym wszystko inne pod ręką i też ląduje w słoiku. Raz dołożyłam też
bazylię i powiem Wam – kiszone z bazylią wyszły rewelacyjnie!!!
W
tym roku dałam też liście selera, z pewnością będą świetne i aromatyczne. W
zasadzie każdy słoik to inne ogórki, bo z innym dodatkiem. Nie bójcie się
eksperymentować, ale nie zapomnijcie opisać swoich słoików. Tylko wtedy
będziecie wiedzieć, z czym smakują Wam najbardziej.
Kolejna
sprawa, woda. Są dwie szkoły – woda gorąca – wtedy podobno ogórki są bardziej chrupiące. Inni zalewają zimną, po prostu słoną
kranówką. I też im kiszone wychodzą jak trzeba. Ja raczej zalewam gorącą, bo
tak robi moja mama, ale chyba ostatnią partię tegorocznych ogórków zaleję
zimną. Bo to mniej karkołomne zadanie.
Teraz
rzecz kolejna. Pisałam, że ogórki kisimy w słoikach. No tak, to niby rzecz
oczywista, tak robi większość z nas, bo to proste, estetyczne; tyle teraz
słoików różnych i przepięknych zakrętek… O tak, estetyka jest ważna.
Dla
mnie najpiękniejsze jest kiszenie w kamionkach, choć ta metoda sprawdza się,
gdy kisimy ilość, którą na bieżąco sobie podjadamy. Kamionka to też tradycja,
nasze wyobrażenie o przeszłości, albo pamięć o babcinej kuchni. Kamionka jest
zatem estetyczna i sentymentalna, a przy tym dość funkcjonalna, zwłaszcza jak
wśród ogórków znajdą się te trochę za duże albo takie mniej ładne. Ja w tym
roku już drugi raz kiszę ogórki w kamionkach. Już za moment zostaną zjedzone.
Inna metoda sprawdzona, która nie przemawia do
mnie estetycznie, ale jest cholernie praktyczna, zwłaszcza jak musisz przerobić
kilkadziesiąt kilo ogórków. Jest to metoda, z którą spotkałam się kilka lat
temu u cioci na wsi. Na mojej prowincji również praktykowany jest ten obyczaj.
Kiszenie w pięciolitrowych butelkach po wodzie. Czy etnografowie już to
odnotowali?
Ja
nie tylko odnotowałam, ale także praktykowałam. Jestem dumną posiadaczką
siedmiu takich wypełnionych i aromatycznych i udanych butli.
Wiadomo,
chciałabym kisić w beczce, najlepiej takiej jak pani z wspomnianego
warzywniaka. Może dorobię się takiej przed kiszeniem kapusty, a do tego
wydarzenia mam jeszcze trochę czasu.
Ogórki
prawie w całości mam zakiszone, jeszcze tylko trochę sałatek, w zalewach
różnych, o których opowiadają moje sąsiadki i koleżanki. Curry, krokodylki,
pyszne sałatki, etc. Jak się z tym uporam to może napiszę. A tymczasem zmykam.
Smacznego!
U mnie w domu też kisi się w butelkach 5-litrowych. Choć teraz można się naciąć bo nie wszystkie mają szerokie szyjki - ostatnio moja siostra się rozczarowała w Biedronce ;) A liście dodajemy z czarnej porzeczki :)
OdpowiedzUsuńTak tak, szerokość szyjek ma znaczenie. Nie wiem teraz tylko w jaki sposób je napocząć, żeby nic się nie zmarnowało. Od razu takiej butli się nie skonsumuje. Czy Panna Inga ma na to jakiś patent? Pozdrawiam
Usuń